And yet another piece from my past as Swedish to Polish translator. A contribution to all nice remembrances…
A piece of Göran Tunström’s novel: “Skimmer”
|
Kära Halldor, åren går, så längesedan och så nyligen jag stod lutad över Kornelius Jonssons sill och fiskinläggningar, så nyligen och längesedan jag satt vid spisen i Islands vackraste kök och med min skraltiga röst tråkade ut er med min kärlek till der Franz. Numera är mina fingrar alldeles för stela för violinen, men lyssnandet försöker jag på de mest egendomliga ställen hålla vid liv, även här på södra halvklotet, dit man ville med mitt liv. Därför går jag alltid omkring som en spion eller privatdeckare i någon amerikansk film och frågar ut folk, om de känner till var det spelas kammarmusik, företrädesvis stråkkvartett. En inte alldeles lätt upgift, ty här är det det Storslagna som gäller: opera, operett, musikal. Pianovirtuoser finns att tillgå, hjältetenorer och primadonnor av olika schatteringar. Varför skyr jag numera Det Storslagna? Solisterna? Vi är ju knappast solister ens i våra egna liv, utan skådeplats för ett mångstämmigt samtal, där alla – kanske tyvärr – är jämbördiga. Var det Kant som definierade kammarmusiken som “ändamålsenlighet utan ändamål?” Hur som helst: häromdagen leddes jag genom mörka gator ner i ett obskyrt källarrum och där satt — vi (jag måste göra dessa tankstreck för att illustrera min häpnad. Nej, nej, det var inte häpnad, språket drar iväg med en; alldeles runt hörnet till det vi vill och behöver uttrycka, står Frasen dold men beredd att stiga fram och skjuta ner de nakna orden). Inte häpnad alltså utan… bekräftelse? Är der närmare en eventuell sanning? Finns det överhuvudtaget ord för vad vi känner och tänker, är kanske språket en gigantisk fälla som vi gång på gång fastnar i, och enbart med offrandet av en lem, ett lamm, lyckas slita oss ut ur? Jag måste rycka upp mig, ty i en halvtimma har jag nu suttit och stirrat på mina två tre sista meningar, de har varit som en dy, som håller på att sluka mig och göra mig till det förflutnas fånge med en retroaktiv ångest över allt jag predikat, uttolkat och lärt. Men alltnog, om de fyra i källaren inte var helt och hållet vi, så skilde inte mycket. En äldre herre med ytterst lite har på hjässan – gamle Svein Helgason lever väl inte längre? – en ung skäggprydd viola, och så du och jag, Halldor: en jude och en… kanske läkare, men framför allt: Der Tod und das Mädchen, samma darriga utförande som vi en gång åstadkom. Men vad spelade det för roll. Han frestar på tålamod ibland, der Franz – han låter döden ta tid på sig. Bin Freund und komme nicht zu strafen Kommer vi någonsin att ses mera? Det är föga troligt. Men vad jag undrar över är: skulle det glädja oss? Skulle det lägga någonting till våra liv? De stormande mötenas tid är förbi: vi har ingen framtid att planera. Inga konserter. Inga resor. Inga viner bättre än de vi en gång drack. |
Drogi Halldorze,
mijają lata, tak dawno, a jakby przed chwilą stałam pochylona nad marynowanym śledziem Kornaliusa Jonssona i nad innymi jego rybami. Dopiero co, a przecież już tak dawno siedziałam przy piecu w najpiękniejszej kuchni Islandii niemal do znudzenia trując wam moim lichym głosem o miłości do Franza. Moje palce są zbyt sztywne dla skrzypiec, ale nadal usiłuję słuchać gry w najdziwniejszych miejscach, nawet tu, na południowej półkuli, gdzie zagnało mnie życie. Dlatego chodzę wciąż po okolicy, jak szpieg, albo prywatny detektyw z jakiegoś amerykańskiego filmu i wypytuję ludzi, czy nie słyszeli o jakimś koncercie muzyki kameralnej, najlepiej kwartetu smyczkowego. Niełatwe zadanie, jako że oni tu preferują nieco bardziej rozbudowane formy: operę, operetkę, musicall. Do dyspozycji mam wirtuozów fortepianu, bohaterskie tenory i primadonny wszelkiej maści. Ale czemuż to wystrzegam się tej Potężnej Muzyki? Soliści? Toż wszyscy jesteśmy zaledwie solistami w naszym własnym życiu, bez scenicznych desek dla złożonej rozmowy, na których wszyscy – być może, niestety – są równi. Czy to nie Kant zdefiniował muzykę kameralną jako “celowość bez celu”? Parę dni temu idąc ciemnymi uliczkami znalazłam się nagle w jakiejś podejrzanej knajpie, a tam siedzieliśmy —- my (muszę umieścić tu myślnik, by dać wyraz memu zdziwieniu. Nie, nie, to nie zdziwienie, mowa zawodzi człowieka; całkiem w kącie, w którym znajduje się to co chcemy i powinniśmy wyrazić czai się Fraza, skryta, lecz gotowa by wystąpić i powalić nagie słowa). Nie zdziwienie więc, lecz… poświadczenie? Czy to bliższe ewentualnej prawdzie? Czy w ogóle znajdzie się słowo na wyrażenie naszych myśli i uczuć? Czy język jest może gigantyczną pułapką, w której co i rusz grzęźniemy i tylko składając w ofierze nasze członki, lub baranka udaje nam się z niej umknąć. Muszę wziąć się w garść, już od pół godziny siedzę tak patrząc na dwa, trzy ostatnie moje zdania, są jak trzęsawisko, co wciąga, czyniąc mnie więźniem przeszłości, napawając lękiem przed tym co było, strachem przed wygłoszonymi kazaniami, przed wszystkim, czego nauczałam i co tłumaczyłam. Krótko mówiąc, jeśli tych czterech w piwnicznej knajpie, to nie całkiem my, i tak nie robi to różnicy. Starszy pan z resztką włosów na potylicy – staremu Svein Helgasonowi zmarło się już, nieprawdaż? A ta młoda wiola z bródką, no i ty, i ja, Halldórze: jeden żyd i jeden… może lekarz, ale przede wszystkim Śmierć i Dziewczyna, to samo rozchwiane wykonanie, jak wtedy, gdy sami graliśmy. Coż to jednak miało za znaczenie? Czasami wystawia jej cierpliwość na próbę, ten Franz – on daje śmierci jeszcze trochę czasu.
Jestem przyjacielem i nie przychodzę by karać. Czy jeszcze kiedyś się zobaczymy? Małe na to szanse. Zastanawiam się, czy powinniśmy się cieszyć? Czy dołożyłoby to coś jeszcze do naszego życia? Czas burzliwych spotkań minął: nie mamy przyszłości, którą moglibyśmy planować. Żadnych koncertów. Żadnych podróży. Nie będzie wina lepszego ponad to, które już wypiliśmy. |
